"W waszym świecie mam inne Imię" :)

30 listopada

Po dwóch miesiącach spędzonych w nowej; studenckiej, lubelskiej rzeczywistości muszę przyznać, że jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Jestem szczęśliwa, że jestem Monika (mam nadzieje, że jednak nie tylko dlatego, że w latach '89-'91 w pewnym serialu występowała Nancy Sorel i grała piękną i dobrą Monique, której dobroć i piękno moja mama poprzez imię chciała przenieść na mnie) :) i jestem szczęśliwa, że mam taką przeszłość jaką mam; trudną, bolesną, przykrą, zupełnie inną niż moi rówieśnicy, a jednocześnie przeszłość, która sprawiła że mam dobre serce i zarazem twardy tyłek. Czasem sobie myślę, żeby to wszystko opisać...może dla potomnych. To wiele wydarzeń po ludzku przegranych, wiele sytuacji grzechu i egoizmu: zarówno mojego jak i ludzi: świeckich i duchownych. Bardzo bym nie chciała, aby tak to kiedyś zostało podsumowane, gdyby ktoś się dokopał do tego mojego poranionego życia. A jak obserwuję wokół siebie, ludzie mają tendencję do poprzestania na tym co właśnie takie 'byle jakie', nie dostrzegając pozytywnej strony (którą może i trudno, ale da się wydobyć) i jednocześnie nie mają ambicji, żeby odchodzić od tego co byle jakie i sięgać po więcej. Bóg nigdy mnie w tym wszystkim nie zostawił, więcej - wyprowadził z tego wszystkiego tak wiele dobra w postaci życiowej mądrości, wrażliwości, zaradności, cierpliwości, umiejętności akceptacji człowieka grzesznego bez (niczym nieuzasadnionych) emocji, gniewu, złości, buntu. Piszę o tym przypominając sobie nieprzespane noce, pełne płaczu i krzyku, piszę, bo wtedy trudno było by mi uwierzyć, że po tym wszystkim tak będzie jak jest obecnie. Wiecie...mi jest po prostu dobrze! Tak po ludzku: dobrze, spokojnie, bezpiecznie w życiu. Może nie piszę tak ciekawie jak kiedyś (sama wyczuwam tę niestety znaczną zmianę na gorsze jakości moich wypocin), może nie potrafię perfekcyjnie ubrać wszystkiego w słowa, być może używam niewłaściwych słów, zbyt wielu, a może stanowczo za mało...ale to wszystko jest nadal tak samo szczere i nadal mam chęć się tym dzielić, bo On jest naprawdę niezwykły. Choć wiem, że trudno jest Go spotkać...

Obecność Boga

Kiedy zaczynam mówić o Bożej Obecności w towarzystwie moich znajomych, patrzą na mnie w oczekiwaniu, że zaraz uniosę się ku górze w tych swoich rozważaniach... Za każdym razem rozczarowują się. Żadnych znaków nie ma. Nie jestem mistyczką, a nawet kiedy ktoś usłyszy, że czytam mistyków, to stwierdza, że ZA wysoko mierzę. Jestem tylko prostą, wiejską, skromną, eeee...ładną (trza się cenić! ;D) dziewczyną, niezbyt inteligentną i niezbyt ogarniętą. Ale nie trzeba być mistykiem, żeby poczuć Bożą Obecność. Bóg przychodzi do każdego w odpowiadający jemu sposób; poniekąd dostosowując język, gesty, znaki do indywidualnych potrzeb konkretnego człowieka. Warto rozgraniczyć tutaj dwa światy i odnaleźć równowagę, dzięki której człowiek staje się szczęśliwy (tak na 90%, no bo 100% to dopiero w wieczności) :) Równowaga: kochać ciało, ale nie dać mu zawładnąć nami, kochać życie, ale nie bardziej niż życie wieczne, kochać świat i jego dobrodziejstwa, ale nie być 'z tego świata'.
Ta Boża obecność jest dla mnie oczywista. Nikt mnie nie musi przekonywać, że On jest, albo że Go nie ma. WIEM, że Jest.

Kiedy jakiś czas temu uklęknęłam do kratek konfesjonału, dostałam równo po głowie. Kapłan tym co powiedział, a właściwie, tym że prawie nie powiedział nic, poza krótkim, ostrym i dobitnym zdaniem, a właściwie dwoma i kilkoma minutami ciszy 'załatwił mnie'. Bo oto ja - dobra, miła, życzliwa, pobożna przychodzę, klękam, wyznaję (najgorsze przewinienia w jak najdelikatniejszy i najbardziej niewinny sposób), przepraszam ....najładniej jak potrafię i Pan Bóg w tym momencie wylewa mi na głowę kubeł zimnej wody i w końcu rozwala ten mój numer popisowy (każdy z nas jakiś ma). Na początku w środku pojawia się bunt, że jak on tak mógł...kapłan taki tekst, przy konfesjonale...i w dodatku kapucyn... i zaczyna sie to moje święte oburzenie (charakterystyczne dla większości ludzi). A właśnie że mógł, i że się rewelacyjnie stało, że się stało, to co się stało i jeszcze czytania, że Świątynia Boga jest święta. I przestałam się buntować, bo zrozumiałam, jak Bóg jest ważny w sakramencie. I że Bóg działa przez zaskoczenia. Odbyłam w życiu wiele spowiedzi, u różnych spowiedników, słyszałam najciekawsze pokuty, najlepsze nauki, najbardziej delikatne i najbardziej surowe, ale właśnie to w tej spowiedzi Bóg przypomniał o SWOJEJ OBECNOŚCI w konfesjonale: przez wewnętrzne 'rozwalenie' mojego schemaciku 'dobrej spowiedzi'. Co mi się wydaje, że jestem bliżej Niego, okazuje się, że jestem znowu kilka kroków do tyłu, a to skłania mnie do skupienia się na NIM jeszcze bardziej, i wciąż dojrzalszej relacji z NIM.

A kolejnym związkiem do tego jest postać św. Franciszka z Asyżu, którego to doświadczanie bliskości Boga wiąże się bardzo mocno z przeżywaniem Ewangelii w obrębie Kościoła katolickiego.
To jest bardzo głęboko we mnie zakorzenione, że Słowa Bożego trzeba słuchać, słowo Boże trzeba głosić, ale je trzeba rozumieć i dopiero zrozumiane - wypełniać. Św. Franciszek idzie śladami Jezusa, jest to dla nas widoczne. A my często uciekamy przed pójściem śladami Jezusa, bo wiemy do czego to prowadzi...i się boimy.
Wszyscy słyszymy Słowo Boże: w domu, w kościele, widzimy Boga w drugim człowieku, w przyrodzie, przyjmujemy Boga w sakramentach... jednym słowem: DOŚWIADCZAMY Jego Obecności. Różni nas między sobą jednak GOTOWOŚĆ do wybrania się w podróż...za Jezusem, Jego śladami. Wszyscy pragniemy takiej przemiany życia - aby głębiej przeżywać życie, ale czy każdy jest gotowy... 

I rzekł do nich: Pójdźcie za Mną.

Mam nadzieję, że w czasie Adwentu każdy z Was odnajdzie w sobie gotowość, do podjęcia decyzji o kroczeniu śladami stóp Chrystusa.

You Might Also Like

0 komentarze